„Już siedem dekad minęło od zakończenia najstraszliwszej wojny XX wieku, w wyniku której region ten trafił w granice państwa polskiego. Dawnych gospodarzy regionu nad Odrą zastąpili przesiedleńcy z różnych rejonów II Rzeczpospolitej. Trudno było oswoić tak obcy ląd. Ale niewątpliwie udało się to naszym rodzicom, dziadkom, pradziadkom”.- czytamy w słowach wstępnych do regulaminu.
Celem konkursu było pobudzenie świadomości na temat dolnośląskich migracji po II Wojnie Światowej, poznanie aspektów politycznych, gospodarczych i historycznych, Tych, którzy migracji doświadczyli w jej całym wymiarze, bądź w pokoleniu późniejszym, pamiętającym proces wrastania w nowe ziemie.
Najlepszym na to sposobem było zaangażowanie młodych ludzi do spisywania relacji wśród osób starszych, tak aby pamięć o naszych korzeniach nie zginęła. - piszą na swoich stronach organizatorzy konkursu. Uczniowie dolnośląskich szkół na konkurs nadesłali ponad 1000 prac, opowieści o losach dramatycznych, o ludziach, których wojna wygnała z domów i którzy tutaj na Dolnym Śląsku zaczeli nowe życie. Dwie prace nadesłane z lubańskich szkół zostały docenione przez jury.
Jedną z 20 laureatek II etapu konkursu została mieszkanka Olszyny Dolnej, Karolina Mastyka uczennica II klasy Technikum Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych im. Kombatantów Ziemi Lubańskiej w Lubaniu za pracę pt.: "Wspomnienia Natalii Podhajeckiej". Opisuje w niej dramatyczne wydarzenia, które zmusiły babcię do opuszczenia rodzinnej miejscowości. Opowiadanie Karoliny zostało wydane w zbiorze opowiadań konkursowych „Porozmawiaj z babcią, zapytaj dziadka”.
Za swoją pracę wyróżnienie otrzymała Anna Szulecka, uczennica kl. III c Gimnazjum nr 3 im. Euroregionu Nysa w Lubaniu za wzruszającą historię swojego dziadka, który ciągle wspomina i tęskni za ukochanym Lwowem. Opowiadanie Ani zostało opublikowane na łamach „Gazety Wrocławskiej”.
Poniżej prezentujemy pracę Karoliny Mastyki.
"Wspomnienia Natalii Podhajeckiej"
„Nazywam się Natalia Podhajecka. Mieszkam w Lubaniu i mam 88 lat. Pochodzę z Rakówkąta - tam się urodziłam i mieszkałam do 18 roku życia wraz z rodzicami i rodzeństwem. Mieliśmy dom, wielkie pole i zwierzęta hodowlane.
Kiedy miałam 9 lat mój tato zmarł. Mama miała wówczas 38 lat i została sama z 4 dzieci. Stefka miała wtedy 15 lat, Hala 13, a nasz brat Stanisław liczył sobie 6 miesięcy. Mama pracowała w polu razem z moimi starszymi siostrami, podczas gdy ja zajmowałam się domem, młodszym bratem, zwierzętami, gotowałam i sprzątałam.
Zanim nastała wojna ludzie na Kresach razem się bawili, rozmawiali, śpiewali, po prostu żyli w zgodzie. Kiedy wojna stała się faktem Ukraińcy zaczęli tworzyć bandy mające na celu wypędzenie i wybicie Polaków. Nie mieli skrupułów - zabijali ludzi nawet za to, że pojechali do miasta, żeby kupić coś czego na wsi nie było. Przychodzili w nocy i mordowali, bo myśleli, że ten człowiek pojechał do miasta, żeby donieść o ich poczynaniach ruskim władzom. Po sąsiedzku zwabiali ludzi do jednego miejsca i tam mordowali, wiązali drutem, cieli piłą i wrzucali do rzeki. Kiedy zaczęła się wojna, zaczął się więc koszmar Polaków na tamtych terenach.
Siostrę moją Helenę wywieziono do Niemiec na przymusowe roboty. Trafiła do dobrych ludzi, którzy ją ubrali, karmili, a kiedy wyjeżdżała - dali pełną walizkę. Siostra Hala wróciła po zakończeniu wojny i dostała pracę w sklepie. W domu zapanowało szczęście, ale tylko na chwilę. W 1945 roku, a konkretnie w święta Bożego Narodzenia zaczęło się… Poszliśmy do cerkwi z kolędą. Ksiądz wyszedł zakrwawiony i pobity, opowiedział o napaści Ukraińców na świątynię i oznajmił, że porwali jego kucharkę. Szukał jej potem długo, ale nigdy nie znalazł. Moją rodzinę od tego czasu również zaczęli nachodzić Ukraińcy. Banderowcy upatrzyli sobie za cel Helenę i próbowali ją zaciągnąć ze sklepu do lasu, co im się nie udało. W nocy przyszli jednak do domu i powiedzieli do Heleny, żeby otworzyła im sklep, bo potrzebują nici. Hala zdziwiona powiedziała, że ma nici tutaj w domu, ale oni usilnie chcieli ją zaciągnąć do sklepu. Wyprosiła , żeby tam nie iść, ale za to zabrali wszystko, co przywiozła ze sobą z Niemiec. Najgorsze z tego wszystkiego było to, że krzywdę zadawali nam ludzie, których znaliśmy. Przywódcą tej bandy był chłopak koleżanki Hali. Kiedy ta koleżanka dowiedziała się, co się szykuje przyszła do naszego domu i powiedziała do Hali: "Ty dzisiejszej nocy nie przeżyjesz.." Siostra moja zdziwiona zapytała dlaczego, co takiego zrobiła? Na to koleżanka, żebyśmy nie pytali o nic i dodała, że ona położy się na jej miejsce, a Helena musi zniknąć, schować się. Wszyscy zaczęliśmy płakać. Wiedzieliśmy, że to nie żarty. Jak tylko zrobiło się szarawo na dworze my już jak na szpilkach siedzieliśmy, bo wiedzieliśmy co się szykuje. Nagle pies wyszedł z budy i zaczął ujadać. Krzyknęłam do mamy, że oni idą. Ze strachu miałam nogi jak z waty, a serce waliło. Ukraińcy weszli do domu i zapytali o Halę. Mama odpowiedziała im, że przecież są święta i poszła w gości do ciotki. Zagrozili nam, że jeżeli jutro jej nie będzie w domu, to oni mają nas. Banderowcy wyszli i udali się w kierunku domu ciotki, w którym schroniła się Helena. Mama patrzyła przez okno, przez które było widać schody do wejścia do domu stryja. Straciła przytomność - tak się bała, że znajda jej córkę. Z samego rana pobiegła do tego domu. Helence udało się ukryć. W domu stryjostwa był piec chlebowy, Helenie udało się wejść za niego, choć miejsca było tam bardzo mało - dla dziecka, a nie dorosłej kobiety. Ona jednak wcisnęła się tam, zwinęła w kulkę, a kiedy przyszli Banderowcy, mimo że jeden z nich oświecał piec lampą naftową, nie dostrzegł Hali. Następnego dnia wszyscy się spakowaliśmy na jedną furmankę. Co mogliśmy to wzięliśmy ze sobą. Pojechaliśmy do miasta Husiatyn. Helena załatwiła nam miejsce w pociągu, który miał nas zawieźć w miejsca, gdzie kiedyś były Niemcy.
Ranem Wielkanocą w 1946 roku przyszło powiadomienie, że mamy pakować się i ładować do wagonów. Ludzie cieszyli się, że wyjadą i będą mogli żyć w spokoju. W wagonach było wszystko, każdy zabrał to, co mógł i miał. W nich spaliśmy, jedliśmy i tymczasowo żyliśmy, a podróż była długa. Razem z nami jechały zwierzęta. Na każdej stacji pociąg się zatrzymywał. Ci, którzy nas wieźli krzyczeli, że dalej nie pojedziemy bo resory się psują. Ludzie ich jednak przekupywali – dawali papierosy, cukier, wódkę. Tak dojechaliśmy do Gubina.
W Gubinie na stacji „konduktor” krzyknął: „Wychodźcie i tutaj szukajcie sobie domu!”. Z miasta została ruina. Kazano nam się jednak tu osiedlić. Ludzie byli oburzeni. Razem z nami w pociągu jechała stryjenka z naszymi kuzynami. Stryj był wojskowym i czekał na nich w Gubinie. Razem z nimi zabraliśmy się do Giebułtowa. Mieliśmy w rodzinie wojskowych i dlatego mieliśmy dobrze, bo mieli oni pierwszeństwo wyboru domu. Jeden z kuzynów wziął Hale i pokazał jej, gdzie my będziemy mieszkać. Poszli do jakiegoś domu, w którym mieszkało stare małżeństwo, oczywiście byli to Niemcy. Zamieszkaliśmy z nimi w jednym domu. Był to dom tego mężczyzny, on go sobie wybudował, był emerytowanym majstrem. Jak się potem okazało ten mężczyzna był z pochodzenia Czechem, który ożenił się z Niemką. Stryj powiedział, że wszystko co jest w tym domu i ten dom jest nasz. Jakie to nasze było, jak my byliśmy obcy w tym domu? Małżeństwo musiało jednak dom nam ustąpić. Długo z nimi nie mieszkaliśmy, bo zaraz ich wywieziono. My też się niebawem przeprowadziliśmy, bo mąż Stefki znalazł sobie pracę w Lubaniu. Najpierw pojechał sam, załatwił nam mieszkania , a my jak tylko pozałatwiałyśmy sprawy dotyczące zakończenia pracy w mleczarni w Giebułtowie, przyjechaliśmy do niego.
Mama próbowała mnie namówić, żebym zaczęła normalnie żyć – wychodzić do ludzi, abym poszła do pracy, na zabawę, znalazła koleżanki. Nie chciałam wychodzić, bo moja noga, którą sobie odmroziłam zimą w czasie pracy w Giebułtowie, jeszcze nie wyzdrowiała. Gdyby nie Niemiecka pielęgniarka, do której zaprowadziła mnie moja siostra, pewnie bym ją straciła. Pielęgniarka ta leczyła mężczyzn chorych na kiłę, ale nie tylko na tym się znała jak widać, bo moja noga do dziś ma się dobrze. Kiedy siostra zauważyła, że z moją nogą już jest dobrze powiedziała do mnie: „Idź na dwór! Ludzie zbierają się do kina.”. Posłuchałam jej i wyszłam z domu. Akurat przechodziły dziewczyny z sąsiedztwa, zaraz mnie zapytały czy idę z nimi, zgodziłam się i już miałam koleżanki. Poszłyśmy do kina przez wioskę, po drodze śpiewałyśmy i gadałyśmy. Przed nami szła grupka chłopaków. Jeden z nich popatrzył na mnie i powiedział:” A to będzie moja dziewczyna.” Od tego czasu zaczął przychodzić do mnie do domu. Mama długo się nie zastanawiając powiedziała: „ Tak o nie będziecie chodzić. Chyba będziecie się żenić.”. Takie było wychodzenie za mąż, czy chciałaś czy nie. Ja byłam nieśmiała, więc mama mówiła: „On ma gadkę, będzie mówił za siebie i za ciebie.” Nie bardzo chciałam wychodzić za mąż. Przed Wielkąnocą pojechaliśmy jednak do jego rodziców i on mnie przedstawił. Kiedy wróciliśmy patrzę ,a mama już gęsi pozabijała i szykuje wesele. Nic nie miałam do gadania. Po paru latach urodziła się nasza córka Leokadia, a potem syn Tadeusz. Po parudziesięciu latach małżeństwa wzięłam rozwód z mężem i naszym dużym mieszkaniem się podzieliśmy. Zmarł w 1989 roku.
Tęskniłam zawsze za dawnym, kresowym życiem, bo tam się urodziłam i wychowałam. Tam został mój dom i grób taty. Byliśmy zmuszeni uciekać, bo gdybyśmy tam zostali to nasze życie nie byłoby długie. Na całe szczęście przeżyliśmy, ale z całej mojej rodziny opowiedzieć to już mogę tylko ja. Mieszkam w tym samym mieszkaniu od 65 lat. Trochę w nim się zmieniło, ale zdjęcia z czasów, które opowiedziałam, wiszą ciągle na ścianach…”
Napisz komentarz
Komentarze