Na przestrzeni wieków Lubań wielokrotnie padał ofiarą klęsk żywiołowych. Powodzie, trzęsienia ziemi czy spektakularne uderzenia piorunów choć zdarzały się stosunkowo rzadko, zawsze wywoływały poruszenie mieszkańców. Naczelne miejsce wśród żywiołów niosących nieopisane straty i zniszczenia zajmowały z pewnością pożary. Zaraz po epidemiach nawiedzały one gród nad Kwisą dosyć regularnie, zawsze były nieprzewidywalne i pociągały za sobą ogrom zniszczeń.
W dziejach miasta ze względu na swoją niszczycielską moc wyjątkowo zapisało się sześć pożarów, które swoją potęgę pokazały w roku 1487, 1554, 1659, 1670, 1696 i 1760. Każde nowe stulecie zostało naznaczone ich siłą, każdy nowy wiek pokazywał też niezłomność lubanian, którzy nie pozwalali na zwycięstwo czerwonego kura. Warto wiedzieć, że zaraz po tym, jak żywioł po raz kolejny ogarniał miasto, miejscowi nie pogrążali się w rozpaczy nad tym co stracone, ale z podniesionym czołem zaczynali odbudowę swojej małej ojczyzny. Zawsze też starano się dowiedzieć, z jakiej przyczyny doszło do kolejnej pożogi i kto tym razem był winowajcą.
Z wykryciem sprawcy bywało różnie. Niekiedy oskarżenie padało na niewinne osoby, innym razem plotka wyznaczała domniemaną prawdę. Faktem jednak jest, że starano się ustalić ewentualnego złoczyńcę, a jeśli się to udało, marny był jego los. Przykładem może tu być historia dwóch podpalaczy miasta z roku 1659, którzy to wpadli w ręce sprawiedliwości dopiero kilka lat później i, co ciekawe, wpadli z własnej winy. Po tym jak przy kuflu piwa w wołowskiej karczmie chwalili swój spryt, czekał ich marny koniec. Rozgrzane do czerwoności szczypce szarpiące ich ciała i śmierć w płomieniach z pewnością pozwoliły im zaznać co nieco empatii wobec płonącego miasta, niestety na ową empatię było już za późno.
Bywało też tak, że pożar stwarzał okazję do pewnego rodzaju gry propagandowej. Miało to miejsce w XVI wieku, kiedy to ówcześni kapłani protestanccy wracali do pożaru z roku 1487. Choć od samych wydarzeń minęło wiele lat, pastorzy w roli winowajców widzieli franciszkanów. Nie ważne, że po szesnastowiecznej zarazie i pożarze miasta, mnichów próżno było szukać w mieście. Ważne, ze był to okres, kiedy protestantyzm rósł w siłę, a siłę tę łatwo było umacniać, poprzez podważanie na wsze sposoby katolicyzmu. Trik się udał, bowiem oskarżenia płynące z protestanckiej ambony tak mocno utkwiły w świadomości miejskiej, że wielu kronikarzy czy historyków po prostu je powtarzało, a nawet przyjmowało za prawdę. Podobnie rzecz się miała z ostatnim wielkim pożarem miasta z 1760 roku. Tu również plotka zaczęła żyć swoim życiem i z Ferdynanda Lischwitza - syna ówczesnego burmistrza uczyniła piromana. Piromana, któremu w końcu udowodniono niewinność. Piromana, który mimo to w powszechnej świadomości stał się podpalaczem.
Każdy z lubańskich pożarów ma swoją historię. Faktem jest, że w przeciągu 2-3 godzin miasto zamieniało się w zgliszcza, a lubanianie musieli zakasać rękawy i śpieszyć się by do zimowych mrozów odzyskać dach nad głową. Nic dziwnego więc, że potrzebny był winowajca. Ale potrzebne też były nowe procedury przeciwpożarowe. Ówczesne okazywały się być niewystarczające (nawet najnowocześniejsza sikawka strażacka okazywała się być zbędnym wydatkiem), bowiem ludzie w chwili zagrożenia, widząc jak ogień błyskawicznie wychodzi na prowadzenie, poddawali się i uciekali czym prędzej z miasta. Próbowano co prawda debatować nad potrzebą wychowania fizycznego, co w XVIII wieku było pewnym fenomenem, jednak kres pożarów przyniosło dopiero rozstanie z drewnianym budownictwem.
Omawiając lubańskie wypadki ogniowe widać jak marny był los, który determinował życie ludzi. Jednak widać również lubańską niezłomność i to z jaką siłą walczono o żywot jednego z wielu miast górnołużyckich, które dla niektórych było tym jedynym.
Napisz komentarz
Komentarze