Pan Aleksander, mieszkaniec Świeradowa-Zdroju od dłuższego czasu zmagał się z chorobami. Kilka lat temu założono mu bajpasy. Ostatnio choroba była na tyle ciężka, że została mu amputowana jedna noga a niedługo później druga. Dopiero dwa tygodnie wcześniej opuścił szpital, od tego momentu człowiek się załamał, a jego stan zdrowia stale się pogarszał. W poprzedni wtorek bardzo źle się poczuł, kiedy rodzina zadzwoniła do przychodni dowiedziała się, że lekarz Pana Aleksandra przebywa akurat na urlopie, pielęgniarka w związku z tym zaleciła wezwanie pogotowia.
Tato wręcz błagał o zabranie go do szpitala. Ledwo mówił. Ostatnio nie chciał ani jeść ani pić. Nie brał leków. Już wcześniej od czasu do czasu jego stan się pogarszał. Za każdym razem, gdy tak było zawoziliśmy go do szpitala i tam mu pomagali. - mówi synowa Pana Aleksandra.
Jak relacjonuje w rozmowie z naszym portalem, rodzina 66-latka, jego stan był naprawdę ciężki. Pierwszym trudnym krokiem okazało się przekonanie dyspozytorki pogotowia, że mężczyzna rzeczywiście potrzebuje natychmiastowej opieki medycznej. Przez 10 minut musiałam przekonywać, że karetka rzeczywiście jest niezbędna. Tłumaczyłam całą sytuację. W końcu zgodzono się na przysłanie ambulansu. - opowiada Marzena Szuszkiewicz, krewna zmarłego.
Na miejscu pojawił się lekarz pogotowia, który wstępnie zbadał chorego i ponownie zalecił kontakt z lekarzem rodzinnym.
- Zachowywał się arogancko i wulgarnie. Stwierdził, że jest od ratowania życia, a nie od udzielania porad. Powiedział, żeby przekazać pielęgniarce z przychodni, że następnym razem to ona zapłaci za karetkę. Rzucił, że nie zna pacjenta i nie wie co mu jest. Tłumaczyłam, że lekarz taty jest aktualnie na urlopie. Usłyszałam, że musi być dla niego jakieś zastępstwo. Tylko, że lekarz na zastępstwie też pacjenta nie zna - dodaje Marzena Szuszkiewicz.
Po tej wizycie synowa przerażona stanem teścia, szybko udała się do ośrodka zdrowia. Po kontakcie z tamtejszym lekarzem zastępczym zakupiła przepisane leki i kroplówki. Pani Marzena zorganizowała także pielęgniarkę, która podała farmaceutyki. - Zanim opowiedziałam wszystko lekarzowi zastępczemu, zanim on wypisał recepty, zanim je wykupiłam, mija następna godzina. Od godziny jedenastej, kiedy wezwałam karetkę do godziny 13.48, kiedy umarł ojciec mija ponad dwie i pół godziny. Gdzie w tym czasie ojciec mógł już mieć podpięte kroplówki i podane leki. Oni nie zrobili nic. - opowiada zbulwersowana kobieta. - Kiedy ojciec przestał oddychać natychmiast zadzwoniliśmy po karetkę. Mimo, że samochodem jedzie się z pogotowia 5 minut to ta na miejscu pojawiła się po 25. Reanimowaliśmy tatę przez 10 minut. Zmarł na moich rękach. - mówi synowa 66-latka. - Lekarz przyjechał i stwierdził zgon. - dodaje.
Rodzina ma żal do pogotowia. - Skoro powinni ratować życie a pacjent umiera po 2,5 godziny od pierwszego wezwania to chyba powinni inaczej zareagować. Gdyby o 11 zabrano go do szpitala to prawdopodobnie jeszcze by żył. A przynajmniej wiedzielibyśmy, że zrobiono wszystko aby go uratować. Pogotowie to jest służba, a lekarza najbardziej interesowało kto zapłaci za karetkę i na jakiej podstawie go wezwaliśmy- mówią bliscy zmarłego.
Dariusz Kłos, dyrektor pogotowia jeleniogórskiego, które odpowiada za obszar Świeradowa-Zdroju o sprawie dowiaduje się od dziennikarzy. Zapowiada, że w sprawie wszczęte zostanie postępowanie wyjaśniające. - Nikt z rodziny się z nami nie kontaktował, więc mogę opierać się tylko na tym co przedstawiają media. - tłumaczy. Jak wyjaśnia, po wstępnym przesłuchaniu zarejestrowanych rozmów dyspozytora i zespołu wyjazdowego, można powiedzieć, że wezwanie karetki do chorego w Świeradowie nie miało związku z jego nagłym pogorszeniem stanu zdrowia czy zagrożeniem życia. Zaprzecza także relacji bliskich.
- Nie było żadnego dramatu, bowiem przy pierwszym zgłoszeniu nie było zagrożenia życia. Zgłaszane było złe samopoczucie. - tłumaczy Dyrektor Pogotowia Ratunkowego w Jeleniej Górze Dariusz Kłos. - Nie wiem jeszcze dlaczego lekarz na miejscu podjął taką a nie inną decyzję. Będę mógł powiedzieć dlaczego tak się stało dopiero po rozmowie z lekarzem. Druga interwencja po utracie oddechu była o wiele bardziej poważna. Niestety w tym czasie zespół ze Świeradowa, podejmował działania w innym miejscu i do tego wezwania najpierw zadysponowano karetkę z Leśnej. W międzyczasie zespół ze Świeradowa zakończył działania i na miejsce dotarł dopiero po 25 minutach. Stąd taki a nie inny czas przyjazdu. - dodaje dyrektor.
Rodzina nie chce ukarania lekarza i jak zapowiada nie będzie w tej sprawie zgłaszać skarg. Tłumaczą, że mają żal do pogotowia jako instytucji, która niestety nie zawsze działa tak jak powinna. - Podejmujemy 30 tysięcy interwencji rocznie, zdarzają się uwagi. Zawsze staramy się w takich sytuacjach dogłębnie wyjaśnić przyczyny. Tak będzie i teraz. - zapowiada dyrektor pogotowia.
Napisz komentarz
Komentarze