Od urodzenia wiedział Pan, że będzie spełniał się w medycynie?
Remigiusz Antończyk: - Wszystko wyszło trochę oryginalnie. O medycynie za czasów dzieciństwa nigdy nie myślałem. Będąc uczniem Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza w Lubaniu w trzeciej klasie miałem poważny wypadek samochodowy. Z pękniętym kręgosłupem leżałem w lubańskim szpitalu. Na szczęście doktorowi Tomaszowi Żółkowskiemu udało się mnie poskładać. Wracając do zdrowia obserwowałem m.in. pracę pielęgniarek. Wszystko co działo się dookoła zaczęło mnie interesować. Czułem, że coś w moim życiu zaczęło się zmieniać. Zainteresowałem się medycyną i postanowiłem, że spróbuję dostać się na Akademię Medyczną do Szczecina. Udało się. Jeśli chodzi konkretnie o kardiochirurgię ciekawiła mnie, ale poważnie o niej nie myślałem. Każdy mówił - nie masz szans, nie dostaniesz się, zapomnij. Dlatego początkowo celowałem w coś innego. Chciałem zostać ginekologiem. Prowadziłem kółko ginekologiczne, miałem prace naukowe i wszystko co się z tą specjalnością wiąże. Pamiętam jak w 2009 roku uczyłem się do egzaminu z interny. Zbiegło się to ze śmiercią prof. Zbigniewa Religi. Oglądałem jego pogrzeb, później operacje. Po studiach zdawałem egzaminy. W czasie ich trwania zacząłem czytać dużo ciekawych rzeczy na temat kardiochirurgii. W tej dziedzinie najciekawszym zagadnieniem jest oczywiście sztuczne serce. W Polsce tego jeszcze nie było.
Ale za granicą już tak…
- Znalazłem w Niemczech doktora, który tym tematem się zajmuje. Pracował w znanym ośrodku kardiochirurgicznym w Bad Oeynhausen. Wysłałem e-maila czy nie mógłbym przyjechać. Odpowiedź była pozytywna i w listopadzie 2010 wyjechałem za granicę. Wszystko świetnie zorganizowane. Otrzymałem podanie, zakwaterowanie, a także karnety na obiady. Było to dla mnie coś niepojętego. Później jednak nie było już tak lekko. Zostałem przyjęty wraz z innymi osobami. Z pięciu miały zostać wybrane dwie, a potem tylko jedna, która będzie mogła robić specjalizację z kardiochirurgii. Nie brzmiało to optymistycznie, ale ciężko pracowałem, wierzyłem i udało się. W sumie spędziłem w Niemczech 5 lat. W międzyczasie poznałem profesora Mariana Zembalę.
Z pewnością namawiał Pana by wrócił do kraju.
- Tak. Zachęcił mnie żebym przyjechał do Zabrza. To było w maju 2015 roku. W Śląskim Centrum Chorób Serca kończyłem swoją specjalizację. Pomagałem przy pracach nad sztucznymi komorami serca. Następnie zacząłem pobierać narządy do przeszczepów. Wszystko fajnie się rozkręcało. W pewnym momencie nam młodym lekarzom, ale już z pewnym doświadczeniem, powierzono transplantologię płuc. Podjęliśmy wyzwanie i zaczęliśmy robić przeszczepy. W sumie, do czasu naszej rozmowy, przeprowadziliśmy 52 takie operacje. Każda z nich przeciętnie trwała 7 godzin. Zrobiliśmy też kilka trudniejszych operacji. Mamy za sobą choćby re-transplantację. W zeszłym roku pierwszy raz w Polsce implantowaliśmy całkowicie sztuczne serce. Zostaliśmy za to laureatami konkursu Złoty Skalpel 2018.
Sukcesów z pewnością by nie było gdyby nie zgrana drużyna.
- Mamy świetny zespół, który ze sobą nie konkuruje. Wszyscy sobie pomagamy i wspieramy nawzajem. Mamy wspólny cel. Często podczas operacji żartujemy. Jest też jednak tak, jak przykładowo ostatnio podczas jednoczesnego przeszczepu płuc i wątroby, że nikt do nikogo się nie odzywa. Ale i wówczas rozumiemy się bez słów. Każdy wie jaki będzie następny krok. Znamy się jak łyse konie. W mojej ekipie jest Maciej Urlik, Tomasz Stącel, Mirosław Nęcki, Marek Ochman, Aleksandra Czarnecka i Magdalena Latos.
Jednoczesny przeszczep dwóch narządów... Z pewnością w takich chwilach zarówno operowanemu jak i Wam towarzyszą ogromne emocje.
- Pamiętam, że ciśnienie było ogromne. Chłopak zdawał sobie sprawę, że jest to pierwsza tego typu operacja w naszym kraju. Był w bardzo złej sytuacji. Ale nie opuszczała go nadzieja i humor nawet wtedy, gdy jechaliśmy na blok operacyjny. Rodzice zapłakani, my w stresie, a on do nas - bawcie się dobrze! Jeśli chodzi o samą operację wiele zależało od przeszczepu wątroby. Na szczęście profesor Robert Król nie miał potknięcia. Zakończył przeszczep godzinę szybciej niż planował. Dzięki temu mogliśmy spokojnie pracować przy płucach. W sumie operacja trwała blisko 14 godzin. Na szczęście wszystko odbyło się bez powikłań. Chłopak jest już w domu.
Operacja i to co się działo po jej zakończeniu z pacjentem można porównać do tego co widzimy w telewizji?
- Rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Przez dwa tygodnie po operacji nie wiedzieliśmy jak to wszystko się skończy. Praca narządów była strasznie zaburzona. Dyżury na transplantologii były jednymi z najtrudniejszych w mojej pracy. Ale po dwóch tygodniach nastąpił przełom. Wyniki zaczęły się poprawiać, narządy pracować właściwie i chłopak stanął na nogi. Po kolejnych dwóch tygodniach rehabilitacji mogliśmy wreszcie powiedzieć, że jest OK.
Napisz komentarz
Komentarze