Urodziny to lubiany dzień. W sposób szczególny witamy okrągłe rocznice, lecz setne urodziny to nie tylko wyjątkowy jubileusz, ale też niezwykłe święto. Właśnie taka uroczystość miała miejsce ósmego lutego w Lubaniu, w rodzinie państwa Skwarczyńskich.
Z tej okazji, w imieniu Burmistrza Miasta Lubań Arkadiusza Słowińskiego oraz wszystkich lubanian życzenia Jubilatce złożył Zastępca Burmistrza Miasta Lubań Mateusz Zajdel. Pani Anna bardzo ucieszyła się z niecodziennych odwiedzin, zaś samo spotkanie było niezwykle ciekawe. Seniorka rodu jest bardzo gościnna i towarzyska, dlatego w obecności córek Krystyny i Elżbiety, wnuczki Beaty z mężem Fabianem i prawnucząt Weroniki i Wiktora, chętnie dzieliła się historią swojego życia. Stulatka może się pochwalić świetną pamięcią, dzięki czemu zabrała wszystkich w wyjątkową podróż w czasie, poczynając od roku 1922.
- Urodziłam się we Lwowie – zaczęła snuć opowieść Pani Anna Stefania Skwarczyńska. – Z czasem przeprowadziliśmy się do Warszawy, a następnie Milanówka. Po niespodziewanej śmierci taty, mama ze mną i moim starszym bratem wróciła do rodzinnego Lwowa. Zamieszkaliśmy z dziadkiem, który był właścicielem kamienicy. W niej też mieszkało rodzeństwo mojej mamy – zaznacza lubanianka.
Edukacja w cieniach wojny
Wspomnienia z tamtych lat nadal są jak żywe, jakby to miało miejsce zaledwie wczoraj. Seniorka opowiada o rodzinnym domu, edukacji w gimnazjum żeńskim oraz początkach nauki w liceum.
- Miałam bardzo miłe koleżanki. Tworzyłyśmy tak zwaną szóstkę. Zajmowałyśmy w klasie trzy pierwsze stoliki od drzwi. Nie od okna, tylko od drzwi, żeby było blisko na korytarz – wspomina z uśmiechem. - Razem jeździłyśmy na kolonie, bo szkoła miała swój dom kolonijny w Starzawie w Bieszczadach. Raz czy dwa razy do roku tam się jeździło i towarzysko też się spotykałyśmy. Jak skończyłyśmy czwartą klasę, to zaczęły się prywatki i potańcówki z chłopcami. Wesoło było. Aż przyszła druga licealna i wraz z początkiem roku szkolnego wybuchła wojna – stulatka milknie na chwilę.
Seniorka zapamiętała każde wydarzenie z wieloma szczegółami. Odtwarza chwile, kiedy do Lwowa wkroczyli Niemcy, a następnie Armia Czerwona. Opowiada o tym, jak powoli życie zaczęło się zmieniać. Mówi też o chęci kontynuowania nauki, w tym o egzaminie na filologię polską. Zaznacza, że razem z koleżanką zdały, dzięki przychylności ich dawnego profesora od łaciny, który przymknął oko na pewne błędy.
- Najpierw był egzamin pisemny, to było dyktando z jęz. ukraińskiego. Profesor wziął te nasze prace (zeszytowa kartka papieru, dwustronnie zapisana), patrzy na moją i mówi: „No, tylko 43 błędy”. Ale postawił dostateczny, bo wiedział, że my się nie uczyłyśmy ukraińskiego. I zaczęłyśmy studiować. Polonistyka to wiadomo, to byli nasi profesorowie, część tych, którym udało się uciec z Krakowa, z „Jagiellonki”. Już była sesja egzaminacyjna po pierwszym roku i nagle na miasto zaczęły spadać bomby, i Niemcy już byli pod Lwowem. Wkroczyli, Rosjanie uciekali. I tak to było – wraca pamięcią lubanianka.
Praca pod okiem okupanta
Los znów zaczął rozdawać gorsze karty. Uniwersytet został zamknięty, a żeby uniknąć wywózki na roboty, należało gdzieś się zatrudnić. Nasza jubilatka opowiada o pracy w sklepie, gdzie obowiązywała potrójna waluta - złotówki, ruble i marki. Potem w dyrekcji kolejowej, przy kopiowaniu planów dworców.
- Na blacie położyli mi plan, przyłożyli kalkę, postawili tusz, dali przybornik z grafionami i kazali kreślić – wspomina Pani Anna. - Choć się starałam, nie bardzo mi wychodziło. Z pomocą przyszła mi koleżanka, która już tam pracowała jakiś czas. Gdy wszyscy poszli na przerwę obiadową nakreśliła plan za mnie. Jak kolega, student politechniki, zobaczył ten plan, to zapytał czy ja to rysowałam. Na co ja stanowczym tonem odpowiedziałam: „Stać mnie na to”. On popatrzył na mnie, pokiwał głową i dostałam się do pracy. Szło mi całkiem nieźle. Nabrałam takiej wprawy, że jak tego studenta przenosili do innego biura, a miał na blacie nieukończony skomplikowany plan stacji w Stanisławowie, to na pytanie, kto może go zastąpić w dokończeniu tego planu, powiedział wprost: „No, chyba tylko Gapcio”. A Gapcio to byłam ja. Przydomek dostałam na cześć krasnoludka ze Śpiącej Królewny. Kiedyś w czasie pracy zaczytałam się w książce, której autorem był twórca postaci Sherlocka Holmesa - Arthur Conan Doyle. Książka była, aż tak ciekawa, że nie zauważyłam jak do biura wszedł niemiecki szef, który na szczęście tylko pogroził mi palcem – kończy anegdotę seniorka.
Stulatka czytać uwielbia po dzień dzisiejszy. Córki, co rusz, podrzucają jej kolejne pozycje literackie. Mimo sędziwego wieku Pani Anna stara się być jak najbardziej samodzielna. Z pomocą balkonika porusza się po mieszkaniu, bo trudno jej w jednym miejscu wysiedzieć. Ścieli łóżko, karmi kotkę Fantę, a jeszcze dwa-trzy lata temu zmywała naczynia. Jak podkreślają dzieci, receptą na długowieczność ich mamy, oprócz idealnych córek, jest właśnie ruch i czytanie. Niewątpliwie trudne przeżycia również zahartowały stulatkę.
Lwowskie Podziemie
Wojenne lata to dla lubanianki nie tylko przerwana edukacja i początek drogi zawodowej. W tamtym czasie dla większości Polaków olbrzymie znaczenie miała konspiracja. Również Pani Anna angażowała się w walkę o swoją Ojczyznę.
- Jeszcze jak byli Rosjanie we Lwowie, zaczęły się podziemne organizacje. Mnie wciągnęła do narodowej organizacji wojskowej koleżanka, z którą byłam w harcerstwie. Tam przeszłam szkolenie sanitarne, zapoznałam się z tajnymi gazetkami. Jako Krysia, bo tak brzmiał mój pseudonim, brałam udział w różnych akcjach – zdradza weteranka.
Podczas jednej podróży, kiedy z koleżanką przewoziły plecaki z ekwipunkiem dla chłopców i mężczyzn z obozu, spotkała je niezwykła sytuacja.
- W przedziale słychać było rozmowy pasażerów. My nie rozmawiałyśmy, bo o czym tu rozmawiać, jak dookoła mnóstwo Ukraińców. Naprzeciw nas siedział młody mężczyzna. W pewnym momencie, z górnej półki, na jego jasną koszulę, zaczęło kapać coś czerwonego. Patrzymy na górę, a tam leży pękaty tobołek. To był czas ukraińskich mordów, stąd nasze pierwsze skojarzenie było nie za bardzo wesołe. Siedzimy w milczeniu. I nagle w tej ciszy słychać kobiecy krzyk „maja wisznia”. Ze swojego miejsca na równe nogi zrywa się kobieta, łapie za ten bagaż i go poprawia. Okazało się, że przewoziła w nim butlę z wiśniami. Wiozła ją córce, która z kolei wydawała swoją córkę za mąż i poprosiła o nalewkę z wiśni na wesele. Cały przedział ryknął śmiechem. Raptem drzwi się otwierają i wchodzi niemiecki żandarm na rewizję bagaży. Niemcy zabierali ludziom żywność, bo wtedy we Lwowie marnie było z jedzeniem. A my te plecaki przewozimy. Na szczęście, jak zobaczył, że cały przedział ryczy ze śmiechu, to tylko pokiwał głową, machnął ręką i zatrzasnął drzwi. Udało się – z ulgą kończy Pani Skwarczyńska.
To jeszcze nie koniec wojny
W momencie, gdy Niemcy wycofali się, a do Lwowa znów weszli Rosjanie, Pani Anna zaczęła pracować w biurze technicznym w Zakładach Elektrycznych Okręgu Lwowskiego. W międzyczasie wstąpiła do innej tajnej organizacji i dalej uczestniczyła w działaniach konspiracyjnych. Grupa cywilów zaangażowanych w podziemie, bez żadnych stopni wojskowych, obejmowała prawie wszystkich pracowników wspomnianego zakładu. Towarzystwo było zgrane i dobrze znało się. Lubanianka została łączniczką i z powodzeniem realizowała swoje zadania. Do czasu, aż przez lekkomyślność radiotelegrafisty radiostacja została podsłuchana przez Rosjan.
- Tuż po wojnie zostałam aresztowana we Lwowie przez NKGB (Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR). Potem był proces i prawomocnym wyrokiem trybunału trafiłam do niewoli. Przez trzy i pół roku byłam przetrzymywana w łagrze. I tak to było – dzieli się smutnymi kolejami losu lubanianka.
- Dla większości Polaków wojna skończyła się, zaś moja mama trafiła do więzienia – dodaje córka jubilatki, Pani Krystyna. – Potem był łagier, czyli obóz pracy przymusowej w Rosji bolszewickiej i w ZSRR, w którym więźniów zmuszano do ciężkich prac. Mama przetrzymywana była na Uralu. Obóz męski wycinał tam drzewa, z których kobiety budowały drogi. Aż w końcu Rosjanie pozwoli im jechać do Polski, jednak bez prawa powrotu do rodzinnych stron, wręcz pod karą więzienia. Stąd mama bała się kiedykolwiek odwiedzić Lwów. Przez wiele, wiele lat miała z tyłu głowy to, że ma zakaz – podkreśla Pani Krystyna.
Cicha bohaterka
- Niby od granicy już byliśmy wolni, ale prawdę mówiąc zawsze przez skórę czułam „opiekę naszej bezpieki”. No i tak to było, potem się zmieniło i jakoś dożyło się do tej pory. Z granicy trafiłam do Zabrza, gdzie mieszkałam przez pewien czas. A potem na zaproszenie koleżanki, której mąż był porucznikiem w Wojsku Ochrony Pogranicza, przyjechałam do nich do Leśnej. Z czasem oni wyjechali, a ja zostałam w Leśnej i tam pracowałam trochę w Dolwisie, trochę w Baworowie. A potem przeprowadziliśmy się do Lubania, gdzie mieszkam już 30 lat. I tak to było – kończy snuć opowieść stulatka.
Córki jubilatki podkreślają, że przez wiele lat nie znały prawdziwego życiorysu swojej dzielnej mamy. Z uwagi na niepewne czasy skrzętnie skrywana historia światło dzienne ujrzała dopiero po latach. „Cichej bohaterce” (jak mówią o mamie córki), która w latach walki zbrojnej z najeźdźcami z honorem pełniła żołnierską powinność, w 1999 r. nadano tytuł Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Kolejni Prezydenci Rzeczypospolitej Polskiej składali swój podpis na legitymacjach Anny Skwarczyńskiej. W 1995 r. została odznaczona Krzyżem Armii Krajowej przez Lecha Wałęsę, cztery lata później Krzyżem Partyzanckim przez Aleksandra Kwaśniewskiego oraz w 2006 r. Krzyżem Zesłańców Sybiru przez Lecha Kaczyńskiego. Pani Anna posiada również odznakę pamiątkową Akcji „Burza” przyznawaną żołnierzom Armii Krajowej za udział w akcji.
Lubanianka ma bardzo dobrą pamięć. Każde wspomnienie i anegdota to istotny fragment układanki, składającą się na historię naszego kraju. Od teraz pamięć o nich będziemy nosić również w naszych sercach.
Napisz komentarz
Komentarze