Z taką atrakcją turystyczną pod nosem trudno się wzbraniać przed udziałem w spływie kajakowym. Nie ma chyba jednego mieszkańca Lubania i okolic, który by choć raz w życiu nie próbował spłynąć Kwisą, na czymkolwiek, na oponie z traktora, na własnoręcznie zbudowanej tratwie albo na jakimś starym po niemieckim „Ubocie”. My jednak skorzystaliśmy z kajaków i w ten oto sposób, w przedostatnią niedzielę lipca, o godz. 9-tej rano w Uniegoszczy, rozpoczęliśmy naszą przygodę z Kwisą.
Odległość rzeką z Lubania do Nowogrodźca to dystans około osiemnastu kilometrów. Doświadczonemu kajakarzowi przepłynięcie tego górskiego odcinka rzeki zajmuje około trzy i pół godziny. Oczywiście poziom wody może ułatwić lub utrudnić spływ. W naszym przypadku stan wody był wystarczający, co nie utrudniało, ale też nie ułatwiało nam zadania. Na samym początku naszej przygody z rzeką rozdzielono sprzęt:wiosła, kamizelki i kajaki. Później był instruktaż. Częściowo ,,na sucho", a później na wodzie. Niby każdy wie do czego służy wiosło, jak się wiosłuje, zakręca, jak się zatrzymać i wysiąść z kajaka, to sprawa oczywista. Jednak później okazało się, że nie do końca jest to takie jasne. Być może dlatego długo będziemy wspominać ten spływ.
Wszyscy pakowali się do kajaków wręcz w piknikowych nastrojach. Panie w eleganckich strojach, panowie niby na sportowo, ale nie najgorzej. Do kokpitu, w workach foliowych, poszły kiełbaski, chlebek, „napoje” i ubrania na zmianę. Tak naprawdę, poza przewodnikami nikt chyba nie wiedział po co pakować wszystko w te worki, przecież każdy pływał kajakiem i nigdy się nie przewrócił. Słoneczko,temperatura plus dwadzieścia pięć stopni, pogoda jak marzenie. Okoliczności przyrody również. A my nareszcie płyniemy! Co tu dużo gadać, jest pięknie! Krajobrazów z poziomu rzeki niewiele można zobaczyć, ale za to sama rzeka i jej bezpośrednie otoczenie robią wrażenie na każdym. Soczysta zieleń przybrzeżnej flory, delikatne fale rozbijające się o burty kajaka, plusk wioseł i wesoły gwar uczestników, po prostu sielanka. Przesuwające się pod kajakiem dno rzeki jak w hipnotycznym seansie usypiało czujność kajakarzy. Meandry, bystrza i progi wodne to tylko nieliczne z wielu „atrakcji” wodnych, które czyhały na rozbawionych śmiałków, pełnych wiary w swoje możliwości, tylko przewodnicy uśmiechali się jakoś inaczej.
Ruina starego młyna w Radogoszczy, ze swoimi hydrotechnicznymi przeszkodami, była sprawdzianem wiedzy przekazanej wcześniej przez przewodników. Tuż przy młynie bystrze na pozostałości spiętrzenia wodnego kieruje kajak na niewielką zwałkę bezpośrednio w samym zakręcie, manewrując właściwie można było ją ominąć i tu właśnie była pierwsza nieplanowana przerwa na kąpiel. Dwie osady wylądowały w wodzie. Szybka akcja ratownicza przewodnika i po kilkunastu minutach bogatsi w nowe doświadczenia płynęliśmy dalej. Teraz już wszyscy wiedzieli do czego służą foliowe worki i gąbki. Trochę dale,j na szerszym i spokojniejszym odcinku rzeki, przed elektrownią w Radogoszczy, jeszcze raz odbył się instruktaż z wiosłowania i manewrowania kajakiem.Tym razem zainteresowanie wykładem było wzorcowe. Oczywiście w dalszej części spływu nie uniknęliśmy kolejnych wywrotek czy też krzako-terapii.Wszystko było na wesoło i bez niepotrzebnej spiny. Nikt nie mówił, że to suchy sport. Czasem nawet celowo sprawdzaliśmy swoje świeżo nabyte umiejętności z zaskakującymi wręcz efektami. Kto by pomyślał, że na mieliźnie trzeba błyskawicznie wysiąść z kajaka, bo inaczej może to skończyć się kąpielą, albo że na wodzie o głębokości poniżej kolan pusty kajak może przewrócić stukilogramowego chłopa.
Mniej więcej na wysokości Kościoła w Nawojowie Łużyckim zrobiliśmy przerwę.W tym miejscu Kwisa utworzyła malownicze zakole i pod olbrzymią wierzbą naniosła sporą łachę piasku. Rozpaliliśmy tu ognisko i zabraliśmy się za smażenie kiełbasek. W szampańskich nastrojach „wygi kajakowe” dzieliły się wrażeniami i susząc mokre gacie snuły plany na przyszłe spływy. Może i na Nysie, kto wie? Jednak wszystko co dobre szybko się kończy, ledwo wysuszyliśmy przemoczone spodenki i trochę się ogrzaliśmy przy ogniu, znów pakowaliśmy się do kajaków i na wodę.
Dzięki nabytym w czasie spływu umiejętnościom obyło się już bez nieprzewidzianych kąpieli. A my mogliśmy delektować się widokami otaczającej nas, wspaniałej przyrody. W dalszej części spływu Kwisa urzekła nas swoją dzikością. Miejscami trzeba było wręcz przedzierać się pod zwieszonymi tuż nad wodą gałęziami, prawie jak w dżungli. Czuliśmy się wtedy jak odkrywcy z filmów na kanale ,,National Geographic". Kolejne bystrza i zakręty „nie do pokonania” nieubłaganie wiodły nas do końca wyprawy. W pewnym momencie, w oddali, pomiędzy drzewami, ukazała się wieża kościoła w Nowogrodźcu. Nieomylny znak, że kolejna przygoda dobiegała kresu. Jeszcze tylko kawałek. I choć ręce bolały od wioseł żal było, że to już koniec. Powoli dopłynęliśmy do wodospadu i wyciągnęliśmy kajaki na brzeg. To miejsce tak zwanej ,,przenoski". Wysokość wodospadu w tym miejscu to na oko dwa metry. Przewodnik powiedział, że można nim spłynąć. Na dowód tego rozpędził kajak i wpłynął na środek wodospadu. Pół kajaka w wodzie drugie pół już w powietrzu jeszcze chwila i będzie katastrofa! Nic z tego, kajak gładko spływa w dół, a przewodnik pewnymi ruchami wiosła kieruje go do brzegu. No i teraz to się dopiero zaczęło! Przy ogólnej wesołości i podziwie w oczach Pań doszło do kilku nieudanych i udanych prób pokonania wodospadu.W międzyczasie przyjechał po nas bus z przyczepką. I tak oto o godzinie 16.00 zakończyliśmy naszą przygodę z Kwisą.
Wreszcie wszyscy poznaliśmy odpowiedź na pytanie zadane przez przewodnika na początku spływu: Czym się różni pływanie kajakiem po jeziorze od pływania kajakiem po rzece? Na jeziorze jak nie robisz nic wiosłem to nic się nie dzieje, a na rzece jak nie robisz nic wiosłem to dzieje się wiele i to bardzo szybko.
Napisz komentarz
Komentarze